Jeśli myślicie,że podczas naszych wyjazdów leżymy tylko na plaży to się grubo mylicie.Dziś był właśnie ten dzień,ogólnie 180km na zmęczonym życiem skuterze po nie najlepszych drogach i wertepach – dupska nie czuję.
Pojechaliśmy zobaczyć Tarsiery,czyli małe futrzaki,które żyją w kilku miejscach w Azji,ale dopiero tutaj mieliśmy okazję je podpatrzyć.Zakochałam się i do dziś,kiedy przypominam sobie ich pyszczki to uśmiecham się szeroko.Sierściuszki mają około 20 cm,bardziej aktywne są nocą niż za dnia,skaczą po drzewach i mają niesamowicie wybałuszone oczy.Cudaki,do tego ,zobaczcie sami do złudzenia przypominają gremliny.W rezerwacie z Tarsierami poznajemy parę Polaków,która jest tu na wolontariacie,opiekuje się stworami i służy jako przewodnicy.Pogadaliśmy,dużo i chętnie opowiadali o Boholu,Tarsierach i życiu na Filipinach.
Po gremlinach przyszedł czas na czekoladki.Jadąc w głąb Boholu,oczom naszym ukazały się tzw. czekoladowe wzgórza.Po drodze często widać zniszczenia po trzęsieniu ziemi,zresztą musieliśmy jechać okrężną drogą,bo most na rzece w Loboc nieczynny,a inaczej do wzgórz nie dojedziesz.Niestety żywioł i wzgórz nie oszczędził,powstały liczne osuwiska,główny punkt widokowy zamknięty,zniknął czekoladowy kolor,a wzgórza ze złości się zazieleniły:-).Żartuję,podobno o tej porze są po prostu zielone,brązową barwę przybierają w porze suchej – szkoda,tak liczyłam na czekoladki.
W drodze powrotnej łapiemy kapcia i ta z pozoru nieprzyjemna sytuacja przeradza się w ciekawą.Szybko znajdujemy wulkanizację i nie dość ,że za parę groszy naprawiają nam dętkę to częstują smażonymi bananami i wodą.Schodzą się sąsiedzi,dzieci i wszyscy chcą choć trochę pogadać – takie są właśnie Filipiny.
Powrót do domu ciężki,tyłki obite,ale atrakcje Boholu odfajkowane i zaliczone.